Reykjavik to metropolia, całe 120 tysięcy mieszkańców, 1/3 narodu. Jednak wystarczy odjechać 10 kilometrów od centrum, by znaleźć się w górach. Surowych, wyjątkowych, zaskakujących. Będących ulubionym celem wycieczek mieszkańców islandzkiej stolicy.
Nazywane są "miejskimi górami". W Reykjaviku widać je praktycznie z każdego miejsca. Najciekawiej prezentują się jednak z 73 metrowej wieży kościoła Hallgrimskirkja ⛪, którego architektura wzorowana jest na blokach zastygłej lawy.
Spoglądasz w dół, na kolorowe, typowo skandynawskie domki, równe ulice, pomnik odkrywcy Ameryki Leifa Erikssona; potem dalej, na wybrzeże, dostrzegasz stojące w porcie statki, kilka samotnych wieżowców pretendujących do miana islandzkich drapaczy chmur; wreszcie przenosisz wzrok na spokojną taflę zatoki. I nagle, z poziomu zero, wyrasta pionowa ściana.
Polarna wersja Ayers Rock
Pokryta śniegiem, niegościnna, zanurzona w chmurach. Dynamicznie wznosząca się nad wody oceanu. I kiedy chmury rozgania nagle powiew wiatru, dostrzegasz płaski niczym stół wierzchołek. Rozświetlony promieniami słońca, jasny.
Wydaje się, że tam na górze, jest cieplej i słoneczniej, niż tu, w mieście. Ale to tylko złudzenie. Gra światła odbijającego się od wulkanicznych skał. To one sprawiają, że wschodnia część pasma - Móskarðshnúkar 🥾, zawsze wygląda jakby świeciło tam słońce.
Ale nie daj się zwieść mirażowi, nawet jeśli pogoda jest słoneczna, u góry przyda się coś ciepłego. Na rozległej równinie zwykle wieje wiatr.
W górskiej skali, Esja jest niewielka
Ma nie więcej niż 20 kilometrów długości, sięga niecałe 1000 metrów nad poziom zatoki, ale robi wrażenie i budzi ciekawość. Wystarczy wsiąść w miejski autobus i po dwudziestu minutach zadzierasz głowę, wypatrując ścieżki wijącej się pośród bazaltowych słupów lawy. Jesteś w górach, które odbiegają charakterem od wszystkiego, co do tej pory miałeś okazję widzieć w Europie.
Najpopularniejsze wyjście na szlak znajduje się w miejscu zwanym Mogilsa 🗺️. Jest tu parking, niewielka restauracja i informacyjne tablice, z których wyczytamy, że góry powstały prawdopodobnie podczas wczesnego okresu zlodowacenia, około 2,5 miliona lat temu.
Najwyższym ich punktem jest Habunga ⛰️, [ANG] wznosząca się na 914 m n.p.m., a ich nazwa pochodzi prawdopodobnie z języka celtyckiego, od irlandzkich osadników, którzy jeszcze przed Wikingami zawitali na "wyspę lodów".
Wysokość, na którą wznosi się Esja, wydaje się niewielka, lecz nie daj się zmylić. Na szlak wychodzimy praktycznie z poziomu morza, a 1000 metrów w islandzkich górach, spokojnie można przyrównać do tatrzańskiego dwutysięcznika. Tyle, że bardziej wieje. No i pada.
A nawet jeśli jeszcze nie pada, to pewnie prędzej czy później będzie. Bo na Islandii pogoda zmienia się gwałtownie. Jak gwałtownie? Co powiesz na cztery pory roku w przeciągu 15 minut? Deszcz, ostre słońce, a po chwili opady śniegu i porywisty wiatr. Taka pogoda wcale nie należy tu do rzadkości.
Wszystkie te czynniki nie odstraszają jednak turystów.
Esja to idealne góry, by rozpocząć przygodę z islandzkim outdoorem
I jako jedne z nielicznych, które miałam okazję odwiedzić na wyspie, dość dobrze znakowane. “Dość”, bo znakowanie tutejszych szlaków, odbiega od standardów do jakich jesteśmy przyzwyczajeni w polskich górach.
Na Islandii ludzie wiedzą, jak poruszać się w trudnym terenie, są do tego przyzwyczajeni. Każdego dnia radzą sobie z ekstremalnymi warunkami. Dlatego większość szlaków ma jedynie symboliczne oznaczenia - niewysokie drewniane słupki, kamienne kopczyki, czy po prostu wydeptana ścieżka to wszystko, na co może liczyć turysta.
W Esji jest odrobinę lepiej, choć również przyda się podstawowe pojęcie o orientacji w terenie.
Þverfellshorn 🗺️ (780 m n.p.m.), do którego prowadzi najpopularniejszy szlak, jest prawdopodobnie najbardziej odwiedzanym z islandzkich szczytów.
Tym, czym dla wysportowanego Szkota wbiegnięcie na Ben Nevis, a dla Polaka zdobycie Kasprowego, tym dla Islandczyka weekendowa przechadzka na wspomniany wierzchołek (albo przejażdżka, bo zdarzają się tu również wycieczki wszechobecnych na Islandii jeepów 4x4).
Jak na niewielki kraj, ludnością bliski Katowicom, piechurów i biegaczy jest tu naprawdę sporo. I nie sprawiają wrażenia, jakby trasa była dla nich jakimś większym wyzwaniem.
A przecież wcale nie jest tu tak prosto
Przynajmniej na ostatnim podejściu.
🥾 Zaczyna się niewinnie. Leniwy spacer wśród szkółki karłowatych drzewek, których zadaniem jest wzmocnienie wulkanicznego podłoża.
Widoki przypominają te znane z gór Szkocji czy Irlandii. Szemrzący strumień, mostek, szeroka ścieżka wyznaczona przez równo ustawione kamienie. Ludzie z psami, rodzice z dziećmi, starsze osoby. Idealna trasa na sobotnie popołudnie.
Ale z każdym metrem krajobraz zaczyna się zmieniać.
🥾🥾 Kolejny etap - oznaczony na mapie dwoma ikonkami górskiego buta - to już typowo górskie podejście. Robi się coraz bardziej surowo i dziko. Wędrujemy wśród samotnych wulkanicznych kamieni, kępek szarzejącej trawy. Ścieżka staje się coraz bardziej niewyraźna, bawiąc się z nami w chowanego.
Przed nami rośnie Mordor. Czarna, pionowa ściana Esji, niczym grzebień wyrastający z porośniętego mchem zbocza. Nie wydaje się, żeby miało być łatwiej.
Co mniej zdeterminowani piechurzy zatrzymują się w miejscu zwanym Steinn - Kamień. Choć to ledwie 605 metrów nad poziomem morza, to można już sobie wyobrazić namiastkę widoków, jakie czekają nas na szczycie.
Panorama staje się coraz bardziej rozległa, obejmując ocen, wody zatoki, Reykjavik i wynurzające się zza horyzontu białe szczyty gór.
🥾🥾🥾 Od tego punktu zaczyna się szlak znakowany 3 ikonkami butów. Odcinek zdecydowanie dla sprawniejszych piechurów.
Wąska ścieżka prowadzi wpierw tuż przy pionowej ścianie wulkanicznych kamieni, by po chwili zniknąć i pozostawić nas sam na sam ze zdziwieniem. To tam? Na górę? Po głazach?
⛓️ I faktycznie, zza skał wyłania się łańcuch, jeden, drugi. Chwytamy się metalu, asekurujemy przy skale. Rozpoczyna się niezbyt długa, lecz całkiem wymagająca wspinaczka na wierzchołek.
A tam, zaskoczenie.
U góry rozległa równina przypominająca arktyczną pustynię
Nie ze względu na śnieg, ten od czerwca występuje tu wyłącznie na zboczach i w mniej nasłonecznionych miejscach, lecz ze względu na roślinność, a raczej jej brak.
Jedyna flora to zielone plamy mchu, niczym dywaniki frotte rozłożone między wulkanicznymi kamieniami. Podłoże wydaje się twarde, pewne. Ale gdy tylko stawiasz krok, od razu zapadasz się po kostki.
Trzeba skakać z kamienia na kamień, by nie zanurzyć się w warstwie wulkanicznego tuffu. Tak jakby pod spodem góry były miękkie, a jedynie z zewnątrz chroniła je gruba warstwa wulkanicznych skał.
Na horyzoncie majaczy kupa ułożonych w piramidkę kamieni. To prawdopodobnie Habunga, najwyższy punkt Esji. Dzieli nas od niej jakieś 3 kilometry. Przynajmniej na to wskazuje róża wiatrów wyryta na metalowej płycie znaczącej Þverfellshorn, szczyt który właśnie zdobyliśmy, ale przeraźliwy wiatr od oceanu skutecznie zniechęca do dalszej wędrówki. Zresztą widok na rozłożony nad zatoką Reykjavik i góry znaczące horyzont, w pełni rekompensują wysiłek.
Nic dziwnego, że Esja to ulubiony szlak biegowy mieszkańców islandzkiej stolicy. Chociaż jest tu pusto i surowo, to każdy kamień zasługuje na uwagę.
Któż nie chciałby uciekać w taki interior z miasta.
Tym bardziej, gdy ma się go tuż za rogiem.
👉 Zanim wyruszysz na szlak, zamknij oczy, załóż słuchawki i posłuchaj albumu “
Esja
” Hani Rani. Mnie zawsze skutecznie przenosi na wyspę lodu 🧊 i ognia 🌋.